sobota, 21 stycznia 2012

Po tej stronie brzucha...

No więc stało się to, co powinno się stać i tak, ale stało się z poważnym - tygodniowym - opóźnieniem... Pan Karol przyszedł na ten świat. A stało się to w środę, 11 stycznia, o godz. 14.40. Ważył 4040 gramów i mierzył 57 cm.

Ale po kolei.

Długie oczekiwanie na spotkanie z Karolkiem oko w oko, a nie nogi - żebra, dało mi nieźle w kość. Dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim już bardzo bolały mnie wspomniane wcześniej żebra, ale też inne kości, które stały na drodze różnym częściom ciała Kaczorka. Do tego dochodziła nieprzemijająca już zgaga, ciągłe uczucie zmęczenia i ociężałości, bieganie do toalety mniej więcej co 5 minut, by kropelka po kropelce oddać to, co wypiłam... i można tak wymieniać niedogodności końcówki okresu stanu błogosławionego... Ale gdy Karolek zaczął się spóźniać, to moje nerwy zaczęły puszczać... I tak we wtorek, 10 stycznia, po raz kolejny sobie zaczęłam chlipać, czytając opowieści o szczęśliwych porodach koleżanek... I tak sobie siedziałam na kanapie i łkałam cichutko, ale Paweł Gumowe Ucho usłyszał... przyleciał do mnie i pyta się, co się stało... i mówię, że nic, ale Karolek nie chce się urodzić, mnie juz wszystko boli, nie mam na nic siły , a Paweł mnie przytulił i powiedział: "Mamo, jutro pojedziesz do szpitala i urodzisz Karolka". I miał rację.

Jeszcze tej samej nocy, punkt 2.00 odeszły mi wody, najpierw poleciało trochę, więc pełna luzu stwierdziłam, że pójdę spać dalej, bo skurczów zero, co będę sobie snu żałować, trzeba mieć siły rodzić. Podłożyłam sobie podkład do przewijania pod cztery litery i poszłam spać. Zasnęłam dosłownie na chwilę, bo jednak jakieś tam słabiutkie skurcze się zaczęły. Ja się cieszyłam, że się zaczęło! No i tak sobie leżałam i czekałam na kolejny skurcz, jak tu nagle poczułam, że wody się nie sączą, a wydostają z wielką siłą. I szybko wstałam (jeżeli w 9. miesiącu ciąży jest to w ogóle możliwe) z zamiarem udania się do łazienki, ale wtedy wody poleciały niczym Niagara i zalały pół mieszkania:D Nawet nie wiedziałam, że tyle wód mieści się w ciężarnym brzuchu:D Była to już 3.00 godzina. Robert już zaczął się zastanawiać, kiedy jechać do szpitala... Ja stwierdziłam, że trzeba czekać co najmniej do 5.00 rano, żeby sąsiadów za wcześnie nie budzić... No to wstaliśmy, bo już kłaść się bałam... Robert zaaplikował sobie butelkę coli, coby się obudzić, sama też wypiłam pół kolejnej, do tego zażądałam bułki, bo przecież w szpitalu mi jeść nie pozwolą! I tak sobie siedziałam przed kompem i grałam w zumę:D O 5.00 Robert zaprowadził Pawła do sąsiadów, biedulek tak się przejął, że cały zaczął się trząść:/ A o 5.15 nasz sąsiad Łukasz, który o tej porze (kolejny bidulek) jeździ do pracy i w 5 minut podjął się misji zawiezienia nas do szpitala, podjechał pod blok swoim nowym autkiem. I tak pojechaliśmy ciemną nocą na Solec.

Sam poród zaskakująco szybki jak na mnie... po ponad 30 godzinach rodzenia Pawełka nawet nie liczyłam, że urodzę przed 17.00... W szpitalu powitali nas cudownie. Jakaś wredna lekarka tak mnie pomierzyła, że myślałam, że zejdę, dobrze, że potem jej już nigdy nie spotkalam, bo serio dziwna była. Od 7.00 byłam na sali intensywnego dozoru, a Robert wrócił do domu, bo moje skurcze były bardzo słabe. Poleżałam sobie, pochodziłam, potańczyłam, poczytałam "Uważam Rze" i za bardzo się nic nie działo. Oprócz tego, że miałam zakładane dwa wenflony, bo pierwszy się zatykał, a trzeba było mi podać antybiotyk ze względu na te wody, co odeszły najpierw, a nie później, jak być powinno. Lekkie skurcze się zapisywały, ale za lekkie, by urodzić:/ No ale po drodze przyszedł ordynator i na widok mojego brzuszyska wysłał mnie na usg, bo taki duży, że nie wiadomo, czy cesarki nie trzeba będzie robić. No to się nieźle przestraszyłam:/ Ale Bogu dzięki okazało się, że jednak nie za dużo, że dam radę urodzić. Pogadałam sobie z dwoma sympatycznymi lekarzami, no normalnie tak miło w tym szpitalu, że szok! Niestety koło 11.00 podano mi oxytocynę, bo moje skurcze byly nadal marne, no i się rozkręciły, równiutko co 3 minuty, na szczęście krótkiem bo 40-sekundowe. Trochę mnie martwiło, że za krótkie, ale szyjka się rozwierała, więc spoko, dla mnie lepiej. Położna kazała wezwać Roberta. Oczywiście łaziłam, wzięłam prysznic, bo jak tylko się kładłam, ból stawał się nie do zniesienia. Koło 5 cm zaczęła się męka, po 12.00 dotarł do mnie Robert, tuż po tym, jak przeniesiono mnie na porodówkę. Bolalo okropnie, Robert masował mi krzyż w czasie skurczu, a mnie tak strasznie chciało się spać między skurczami. Od 13.30 już jęczałam o znieczulenie, ale najpierw musieli mi jakieś badania krwi zrobić. Położna zabrała mi 3 probówki krwi, siniak po tym mam do dzisiaj, choć w życiu siniaka nie miałam od pobierania krwi... O 14.00 miały być wyniki, były, ja już myślałam, że zejdę w czasie skurczów, patrzyłam nonstop na zegarek i zapis ktg, który był fajny, bo widziałam kiedy skurcz słabnie i się na tym skupiałam. Ale anestezjolog nie przychodził, choć lekarz, który przyszedł, który wyglądał jak chudsza wersja mojego osobistego chrzestnego, zapewniał mnie, że zazwyczaj szybko przychodzi (ale nie do mnie), za to przyniesiono mi gaz rozweselający (?!?!), ale to cholerstwo w ogóle na mnie nie działało, a wręcz czułam się po tym jeszcze słabiej, więc podali mi tlen. Ale po drodze o 14.30 zechcieli mnie zbadać, jak już jęczałam, że dłużej nie dam rady. Miałam nadzieję, że już chociaż mam 7 cm rozwarcia, ale lekarz bada i mówi, że pełne rozwarcie! I tak o 14.40 bez znieczulenia po paru parciach Karol wylądował na moim brzuchu, lekko siny, bo był 2 razy ciasno owinięty pępowiną wokół szyi. Mądry lekarz kazał nie odcinać pępowiny, a mi głęboko oddychać, by dotlenić małego, przestała pulsować, położna ją zacisnęła, tata odciął. A mały leżał na mnie i darł się na pół szpitala - na bank się dotlenił! Po drodze zarówno ja, jak i Robert kłóciliśmy się z ginekologiem (ja mu nie chciałam podać swojego imienia, Robo żądał wyjaśnień, dlaczego nie ma anestezjologa), ale okazał się naprawdę fajnym facetem i potem tylko się z tego śmiał, jak mnie nawiedził na sali. Po dwóch godzinach na porodówce, kiedy mały ciumkał sobie moje piersi, wstalam i poszłam się kąpać ku zdziwieniu położnej, że mam siły i chęci hihihi Pewnie myślała, że ze mnie mega histeryczka! A potem już luz. Mimo małego nacięcia i paru szwów szytych po raz kolejny przez lekarza Murzyna (mój lekarz prowadzący odmówił szycia, bo kazał położnej nie nacinać, a ona nacięła hihihi) nic mnie nie bolało, nie ciągnęło. Zero problemow z siadaniem, siusianiem i innymi sprawami, no cud, miód, malina. Nic, tylko rodzić;)

Karolek w pierwszej dobie był niespokojny, myślałam, że będzie mega krzykaczem, ale w domu się bardzo uspokoił, cóż któż lubi szpitale... je, śpi i uśmiecha się do świata. Paweł cudnie go przyjął, spojrzał na niego i poszedł. Dziadkowi na pytanie, czy przywitał się z Karolkiem, odpowiedział "Już widziałem". Zajął się swoimi sprawami:) Bardzo denerwuje się jednak, jak mały płacze, ale płacze tylko, jak mu na dużym głodzie zmieniam pieluchę hihih, a to to tylkko czasem zakwili, pisknie jak pisklaczek albo sobie jękniebig_grin cudne dźwiękismile)))

A tu... Pan Karol... Bogu niech będą dzięki!










Więcej fotek tutaj.


7 komentarzy:

  1. Cudna opowieść :)) I co za przeżycie! Szok :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja po przeczytaniu historii mam przeczucie, ze i Jan zagosci niedlugo wsrod Was, w koncu Jan Pawel II uczczony mial byc, czy jak? pozd. Monika

    OdpowiedzUsuń
  3. no oczywscie, ze Jan Paweł II:D ale tylko w przypadku Karola:D
    Pawel jest na czesc Pawla Apostola:D

    OdpowiedzUsuń
  4. Marysiu gratuluję syczeka!!! Cudny, słodki i niech się Ci wspaniale chowa:-))))

    OdpowiedzUsuń
  5. Karolek jest prześliczny, cudowny!!! Najlepszego na długie cudowne lata! O to na pewno zatroszczy się TAKI Patron:)))
    uściski i gratulacje!

    OdpowiedzUsuń