poniedziałek, 30 stycznia 2012

Obiadowy dialog ojca i syna

- Paweł, jesteś głodny?
- A czemu pytasz?
- Dam Ci obiad...
- To daj...
(mija chwila)
- A co to jest?!? (świderki z sosem bolońskim)
- Spaghetti, tylko z innym makaronem...
- Co Ty mi tu przynosisz? Zabieraj to!
- Spróbuj! (I Pawełek zjadł i mu smakowało:))

sobota, 21 stycznia 2012

Po tej stronie brzucha...

No więc stało się to, co powinno się stać i tak, ale stało się z poważnym - tygodniowym - opóźnieniem... Pan Karol przyszedł na ten świat. A stało się to w środę, 11 stycznia, o godz. 14.40. Ważył 4040 gramów i mierzył 57 cm.

Ale po kolei.

Długie oczekiwanie na spotkanie z Karolkiem oko w oko, a nie nogi - żebra, dało mi nieźle w kość. Dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim już bardzo bolały mnie wspomniane wcześniej żebra, ale też inne kości, które stały na drodze różnym częściom ciała Kaczorka. Do tego dochodziła nieprzemijająca już zgaga, ciągłe uczucie zmęczenia i ociężałości, bieganie do toalety mniej więcej co 5 minut, by kropelka po kropelce oddać to, co wypiłam... i można tak wymieniać niedogodności końcówki okresu stanu błogosławionego... Ale gdy Karolek zaczął się spóźniać, to moje nerwy zaczęły puszczać... I tak we wtorek, 10 stycznia, po raz kolejny sobie zaczęłam chlipać, czytając opowieści o szczęśliwych porodach koleżanek... I tak sobie siedziałam na kanapie i łkałam cichutko, ale Paweł Gumowe Ucho usłyszał... przyleciał do mnie i pyta się, co się stało... i mówię, że nic, ale Karolek nie chce się urodzić, mnie juz wszystko boli, nie mam na nic siły , a Paweł mnie przytulił i powiedział: "Mamo, jutro pojedziesz do szpitala i urodzisz Karolka". I miał rację.

Jeszcze tej samej nocy, punkt 2.00 odeszły mi wody, najpierw poleciało trochę, więc pełna luzu stwierdziłam, że pójdę spać dalej, bo skurczów zero, co będę sobie snu żałować, trzeba mieć siły rodzić. Podłożyłam sobie podkład do przewijania pod cztery litery i poszłam spać. Zasnęłam dosłownie na chwilę, bo jednak jakieś tam słabiutkie skurcze się zaczęły. Ja się cieszyłam, że się zaczęło! No i tak sobie leżałam i czekałam na kolejny skurcz, jak tu nagle poczułam, że wody się nie sączą, a wydostają z wielką siłą. I szybko wstałam (jeżeli w 9. miesiącu ciąży jest to w ogóle możliwe) z zamiarem udania się do łazienki, ale wtedy wody poleciały niczym Niagara i zalały pół mieszkania:D Nawet nie wiedziałam, że tyle wód mieści się w ciężarnym brzuchu:D Była to już 3.00 godzina. Robert już zaczął się zastanawiać, kiedy jechać do szpitala... Ja stwierdziłam, że trzeba czekać co najmniej do 5.00 rano, żeby sąsiadów za wcześnie nie budzić... No to wstaliśmy, bo już kłaść się bałam... Robert zaaplikował sobie butelkę coli, coby się obudzić, sama też wypiłam pół kolejnej, do tego zażądałam bułki, bo przecież w szpitalu mi jeść nie pozwolą! I tak sobie siedziałam przed kompem i grałam w zumę:D O 5.00 Robert zaprowadził Pawła do sąsiadów, biedulek tak się przejął, że cały zaczął się trząść:/ A o 5.15 nasz sąsiad Łukasz, który o tej porze (kolejny bidulek) jeździ do pracy i w 5 minut podjął się misji zawiezienia nas do szpitala, podjechał pod blok swoim nowym autkiem. I tak pojechaliśmy ciemną nocą na Solec.

Sam poród zaskakująco szybki jak na mnie... po ponad 30 godzinach rodzenia Pawełka nawet nie liczyłam, że urodzę przed 17.00... W szpitalu powitali nas cudownie. Jakaś wredna lekarka tak mnie pomierzyła, że myślałam, że zejdę, dobrze, że potem jej już nigdy nie spotkalam, bo serio dziwna była. Od 7.00 byłam na sali intensywnego dozoru, a Robert wrócił do domu, bo moje skurcze były bardzo słabe. Poleżałam sobie, pochodziłam, potańczyłam, poczytałam "Uważam Rze" i za bardzo się nic nie działo. Oprócz tego, że miałam zakładane dwa wenflony, bo pierwszy się zatykał, a trzeba było mi podać antybiotyk ze względu na te wody, co odeszły najpierw, a nie później, jak być powinno. Lekkie skurcze się zapisywały, ale za lekkie, by urodzić:/ No ale po drodze przyszedł ordynator i na widok mojego brzuszyska wysłał mnie na usg, bo taki duży, że nie wiadomo, czy cesarki nie trzeba będzie robić. No to się nieźle przestraszyłam:/ Ale Bogu dzięki okazało się, że jednak nie za dużo, że dam radę urodzić. Pogadałam sobie z dwoma sympatycznymi lekarzami, no normalnie tak miło w tym szpitalu, że szok! Niestety koło 11.00 podano mi oxytocynę, bo moje skurcze byly nadal marne, no i się rozkręciły, równiutko co 3 minuty, na szczęście krótkiem bo 40-sekundowe. Trochę mnie martwiło, że za krótkie, ale szyjka się rozwierała, więc spoko, dla mnie lepiej. Położna kazała wezwać Roberta. Oczywiście łaziłam, wzięłam prysznic, bo jak tylko się kładłam, ból stawał się nie do zniesienia. Koło 5 cm zaczęła się męka, po 12.00 dotarł do mnie Robert, tuż po tym, jak przeniesiono mnie na porodówkę. Bolalo okropnie, Robert masował mi krzyż w czasie skurczu, a mnie tak strasznie chciało się spać między skurczami. Od 13.30 już jęczałam o znieczulenie, ale najpierw musieli mi jakieś badania krwi zrobić. Położna zabrała mi 3 probówki krwi, siniak po tym mam do dzisiaj, choć w życiu siniaka nie miałam od pobierania krwi... O 14.00 miały być wyniki, były, ja już myślałam, że zejdę w czasie skurczów, patrzyłam nonstop na zegarek i zapis ktg, który był fajny, bo widziałam kiedy skurcz słabnie i się na tym skupiałam. Ale anestezjolog nie przychodził, choć lekarz, który przyszedł, który wyglądał jak chudsza wersja mojego osobistego chrzestnego, zapewniał mnie, że zazwyczaj szybko przychodzi (ale nie do mnie), za to przyniesiono mi gaz rozweselający (?!?!), ale to cholerstwo w ogóle na mnie nie działało, a wręcz czułam się po tym jeszcze słabiej, więc podali mi tlen. Ale po drodze o 14.30 zechcieli mnie zbadać, jak już jęczałam, że dłużej nie dam rady. Miałam nadzieję, że już chociaż mam 7 cm rozwarcia, ale lekarz bada i mówi, że pełne rozwarcie! I tak o 14.40 bez znieczulenia po paru parciach Karol wylądował na moim brzuchu, lekko siny, bo był 2 razy ciasno owinięty pępowiną wokół szyi. Mądry lekarz kazał nie odcinać pępowiny, a mi głęboko oddychać, by dotlenić małego, przestała pulsować, położna ją zacisnęła, tata odciął. A mały leżał na mnie i darł się na pół szpitala - na bank się dotlenił! Po drodze zarówno ja, jak i Robert kłóciliśmy się z ginekologiem (ja mu nie chciałam podać swojego imienia, Robo żądał wyjaśnień, dlaczego nie ma anestezjologa), ale okazał się naprawdę fajnym facetem i potem tylko się z tego śmiał, jak mnie nawiedził na sali. Po dwóch godzinach na porodówce, kiedy mały ciumkał sobie moje piersi, wstalam i poszłam się kąpać ku zdziwieniu położnej, że mam siły i chęci hihihi Pewnie myślała, że ze mnie mega histeryczka! A potem już luz. Mimo małego nacięcia i paru szwów szytych po raz kolejny przez lekarza Murzyna (mój lekarz prowadzący odmówił szycia, bo kazał położnej nie nacinać, a ona nacięła hihihi) nic mnie nie bolało, nie ciągnęło. Zero problemow z siadaniem, siusianiem i innymi sprawami, no cud, miód, malina. Nic, tylko rodzić;)

Karolek w pierwszej dobie był niespokojny, myślałam, że będzie mega krzykaczem, ale w domu się bardzo uspokoił, cóż któż lubi szpitale... je, śpi i uśmiecha się do świata. Paweł cudnie go przyjął, spojrzał na niego i poszedł. Dziadkowi na pytanie, czy przywitał się z Karolkiem, odpowiedział "Już widziałem". Zajął się swoimi sprawami:) Bardzo denerwuje się jednak, jak mały płacze, ale płacze tylko, jak mu na dużym głodzie zmieniam pieluchę hihih, a to to tylkko czasem zakwili, pisknie jak pisklaczek albo sobie jękniebig_grin cudne dźwiękismile)))

A tu... Pan Karol... Bogu niech będą dzięki!










Więcej fotek tutaj.


poniedziałek, 2 stycznia 2012

Wielkie oczekiwanie


Na początku chcę wszystkich poinformować, że jak ktoś chce zachować przyjazne ze mną relacje, niech nie pyta mnie, czy już urodziłam, czy czuję, że zaraz urodzę, czy Karolek szykuje się na drugą stronę brzucha, albo czy mam jakieś objawy zwiastujące rychły poród.

:D

W każdym razie jako że czekamy na Karolka i nie można o nim zbyt wiele powiedzieć, jedynie to, że ma często czkawkę, uwielbia wbijać nogi w moje żebra i że najwięcej fika w samochodzie, wtedy kiedy większość dzieci śpi najmocniej, więcej czasu poświęcimy Pawełkowi, z którego zrobił się całkiem fajny facet z szerokim spectrum problemów i radości:)

Jak powszechnie wiadomo, Paweł od września ruszył do szkoły:) Został przydzielony do klasy 0B razem z sąsiadem Mikołajem. W każdym razie codzienna wyprawa naszego zerówkowicza do szkoły to istna męka, codziennie Paweł się pyta, dlaczego musi iść do szkoły, skoro mama zostaje w domu:) Ale jak już tam dotrze, to jest zadowolony:) Ma bardzo fajną młodą wychowawczynię, która dwoi się i troi, by z tej bandy rozpieszczonych bachorków zrobić uczniów:) nie wiem, czy jej się to uda, no ale trzeba być dobrej myśli. Na codziennie zadawane przeze mnie pytanie, co było w szkole na obiad, Paweł odpowiada "nie pamiętam", na pytanie "co robiliście", odpowiada "bawiliśmy się" ihhihi choć w sumie ostatnio zaczął być bardziej szczegółowy i czasem uda mi się dowiedzieć czegoś więcej:)
Wielką naszą walką jest ostatnio uczenie Pawełka spożywania warzyw... jak prawdziwy facet, nie królik, warzyw Paweł najchętniej nie jadłby wcale. No ale trzeba. I jakoś coraz więcej z nich jest w jego jadłospisie:) Buraczki, kapusta czerwona, kapusta kiszona, ogórki, brokuł i kalafior:) Zawsze pytam się Pawełka, czy jadł warzywa w szkole, zazwyczaj odpowiada, że nie było... raz zdziwiona powiedziałam, że sprawdzę w internecie jadłospis... i od razu Paweł wyznał:

"No dobra, były, ale nie mogłem zjeść wszystkiego..."

Z tego wynika, że kręcenie i naginanie rzeczywistości zaczęło pociągać Pawełka hihihi
ukrócimy ten proceder skutecznie!

Paweł oczywiście rozwija też inne umiejętności... najbardziej jeśli chodzi o błyskotliwe odzywki:))

Podczas ćwiczeń w poradni rehabilitacyjnej pani fizjoterapeutka kazała mu włazić na drabinki, a Paweł nie lubi wysokości.... zaczął więc krzyczeć na całą salę:
"Ja nie chcę umierać".

Któregoś dnia dostał na śniadanie jajo na twardo. Gdy je obrał, zaczął krzyczeć na cały głos:
"Ratunku, jajko mi się wykluło, pomóżcie mi".

Spragnione dziecko woła o wodę
"Muszę się napić, bo zaraz zdechnę".

No i mamy nie mówić do niego per "słoneczko", ale per "Samochodku".

No ale najsłodszy Pawełek jest, jeśli chodzi o Karolka:D Jak wracam od lekarza, zawsze się pyta, jak było, jak się czuje Karolek. Ostatnio byłam w odwiedzinach na izbie przyjęć w szpitalu, w którym zamierzam rodzić i jak wróciłam Paweł zapytał
"I jak tam Karolek w Twoim brzuszku? Masz film?"
Niestety, filmu brak, ale fajnie, że Paweł tak zapamiętał, że można podglądać dziecko:)

Dziś nad ranem Paweł bardzo nas rozbawił. Przyszedł jak to ostatnio ma zwyczaju koło 3 godziny w nocy, by sen dokończyć już między nami, spychając jednocześnie tatę z łóżka, bo na mamę i Karolka trzeba uważać. Koło 7. obudził mnie bardzo dziwny dźwięk i się poważnie przestraszyłam, że Paweł płacze albo co gorsza wymiotuje. Podnoszę się do niego, a ten się śmieje! I to tak ostro! I pytamy się, co się stało, a on jak gdyby nigdy nic:
"A nic, przyśniło mi się coś śmiesznego".
I jak tu spokojnie spać?!?

Dobra, na dziś tyle, trzeba iść spać:)


A tu Wigilia 2011:)


Kliknąć, by zobaczyć w powiększeniu:D