poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Wakacyjne opowieści:) cz. 1

A więc wakacje:) a właściwie już połowa... oj jak szkoda, ale co tam, co miłego było, to nasze;) nie?

Zaczęliśmy wakacje od Bostonki:/ I nie było to akurat nic przyjemnego, tylko wstrętna choroba, która zaatakowała Karola tuż przed wyjazdem nad nasze piękne polskie morze:) Z tej okazji nawet zaliczyliśmy lekarza w sobotę:/ Niestety, choroby się nie leczy, trzeba ją tylko przeczekać. Znaczy nawet stety:D Choć pomoc lekarska była nikła, bo sama pani doktor nie wiedziała, co to za wysypka, ale drogą dedukcji i po konsultacjach z ciocią Kasią sami diagnozę postawiliśmy, bo Panna J., córka cioci Kasi, rówieśniczka Karola, z którą sobie popijali wodę z jednej butelki, takie same objawy miała w tym samym czasie. Ktoś komuś babola sprzedał:/ Pewnie Karol, bo to bidulek chorowitek jest, wątłego zdrowia, jak to drzewiej mawiano, i łapie każdą cholerę, co się obok niego bujnie. Tak więc Bostonkę odchorował i ruszyliśmy w drogę załadowanie po sufit, tata z nami nie jechał, bo by się nie zmieścił. Wróć. Tata z nami nie jechał, bo nie miał akurat urlopu, a tylko z tego powodu nie możemy przecież siedzieć całe lato w domu!

Po 4 godzinach jazdy dojechaliśmy do celu. Nowe drogi budowane w pocie czoła własnymi ręcami przez premiera Tuska pozwoliły nam gładko przejechać przez prawie pół Polski. Tam powitała nas Ciocia M. i jej Dzidziuchna, kolejna rówieśniczka Karola. Początki jak wiadomo, są miłe, jednak nie w naszym wydaniu. Na dzień dobry porysowaliśmy ciotce podłogę i popsuliśmy bramkę do schodów. Cóż, tak to bywa, jak się szarańczę do domu wpuści. Bramka na szczęście okazała się wcale nie być popsuta, ale jedynie rozkręcona. Kto rozkręcał? Karolek. Cichaczem. Jak nikt nie patrzył. Ale na szczęście w końcu przyłapałam go na tym niecnym dywersyjnym procederze i bramkę udało się ustawić do pionu bez pomocy fachowców i narzędzi. Innych szkód chyba na szczęście nie było. Poza takimi drobiazgami jak wylanie mleka na kanapę cioci M. Ale okazało się, że kanapa ze stali czy tam innego trwałego materiału i nic jej nie będzie. Ufff. Ciocia, mając córcię i nie wiedząc zupełnie, jacy to chłopcy bywają, trochę źle znosiła żywiołowość i samodzielność moich dwóch cudów:) Ale ciocia na szczęście ma szczęście, bo moja szarańcza, to chłopięce anioły, ciocia nie wie, jacy to chłopcy w tym wieku potrafią być i żywiołowi, i głośni, i nieposłuszni... U nas przynajmniej jeszcze groźby działają... A ileż to matek rozkłada ręce i Niebiosa na pomoc wzywa, gdy nawet groźba najgorszej kary przyjmowana jest jedynie z szyderczym uśmiechem i jeszcze gorszym zachowaniem...

A Pawcio to mimo szalonych pomysłów i nieco głośnego stylu bycia, generalnie jest kochanym chłopcem, który bardzo pomaga w wielu rzeczach:) Pomagał także cioci, wynosił śmieci, podawał różne rzeczy, ba!, nawet Dzidziuchny pilnował, by z kanapy nie spadła, gdy ciocia musiała iść po butlę z mleczusiem czy soczkiem! Nawet takie ważne rzeczy robił:) I zabawiał Dzidziuchnę, gdy musiała czekać, aż mama zrobi to, co ma do zrobienia:)

Jednym z problemów było też dopasowanie rytmów dnia maluchów. Paweł na szczęście dzielnie i szybko dopasowuje się do Karola, to i do Dzidziuchny się dopasował:) Okazało się, że oczywiście będąc na wakacjach, moich chłopcy ani myślą, by tracić czas na spanie! I oczywiście budzili się o 6. rano... co dla cioci M. i Dzidziuchny jest w ogóle nie do przyjęcia. Oczywiście Paweł to się starał być rano cicho, by nie budzić śpiących dziewczyn, no ale Karol... nie ma zmiłuj... wiadomo, że z rana wszystkie grające zabawki są najfajniejsze:D Oj, poranki były ciężkie i dla mnie, bo przecież ja w życiu nie wstawałam o 6. rano dzień w dzień! A tu klops, nie ma taty, nie ma kto mleka Karolowi zrobić i nogi trzeba zwlec z łóżka, i to bez kawy uprzednio wypitej!, i iść, i mleko robić! Tak więc wstając o 6. rano, padałam o 21. trupem:D Na szczęście chłopcy wymoczeni w morzu, wytaplani w piachu itd., itp. padali również. Ciocia M. i panna D. też:D

Dni nad morzem mijały nam szybko, bo codziennie jakaś atrakcja była. Zazwyczaj morze i piach, co było atrakcją samą w sobie, ale były też inne, jak wycieczka do stadniny koni czy szukanie krzywego domku w Sopocie. A nie, przepraszam, krzywy domek nikogo nie wzruszył:D
W Gdyni spotkaliśmy się z moją dobrą koleżanką ze studiów - Anią i jej rodzinką, która na stałe lokum obrała miejsce przy gdyńskim deptaku... ach... co za zazdrość mi kwitła w duszy... ach... jak blisko do morza... i tyle miejsc pięknych do spacerów... och... cudnie mają tam! Paweł za to bardzo ucieszył się  z poznania starszego syna Ani - Jeremiasza, który jak Paweł jest wielkim fanem Gwiezdnych Wojen! Oj chłopaki nie mogli się nagadać! Od tej pory - jak będziemy nad morzem i o Gdynię zahaczyć musimy!

Niestety, mimo że przyjechaliśmy później przez chorobę Karola, to i wyjechaliśmy wcześniej przez chorobę Karola... Dopadła go gorączka, która wracała, choć żadnych innych objawów nie było, postanowiłam wrócić, bo jednak gdyby się rozchorował na to, na co choruje najczęściej, czyli na zapalenie krtani, to nie miałam ze sobą ani inhalatora, ani leków... naiwnie myślałam, że wyczerpał limit chorób na lato przed wyjazdem... Ale nie, znowu racji nie miałam. Ale rację miałam, że wróciłam wcześniej z chłopcami do domu, bo się okazało, że oczywiście wyszło z tego zapalenie krtani... Wrrr... co gorsza Karolek zaraził jeszcze mnie i przez parę dni skrzeczałam jak żaba, a potem kaszlałam jak szalony gruźlik... O! Wakacje! Ale mimo że krótko pięknie było! Choć nie wiem, czy ciocia M. ma podobne odczucia, wszak jak szarańcza wpadliśmy w jej spokojny żywot:) Ale Karol nawet pod koniec wyjazdu spał prawie do 8! Dzidziuchna chętnie Karolka niejadka karmiła, dzięki czemu Karol zawsze trochę więcej zjadł (bo w ogóle Karol się niejadkiem stał od tego chorowania:((( ale nie czas o tym teraz pisać). Nawet się razem bawili, zwłaszcza tymi najbardziej hałasującymi zabawkami:D ku uciesze nas wszystkich:D

To była pierwsza ćwiartka wakacji. O następnych później:)

Fotki tu!