piątek, 15 kwietnia 2016

Powiększyła nam się rodzina. Tylko dla twardzieli :) i ludzi wytrwałych:)

Cały rok nie było wpisu, a był to piękny rok. Wydarzyło się wiele, ale opiszę to kiedy indziej... Dziś pora na najważniejsze wydarzenie. Powiększyła nam się rodzina! Do naszej czwórki dołączyła Ona! Córka... Siostra... Wyczekana... Wymarzona przez chłopców. Przez mamę też. Przez tatę mniej, ale już oszalał na jej punkcie! Tata chciał stado powiększać chłopcami... Jakoś chyba woli męskie grono... bo może ma wredną żonę i boi się podwójnego ataku?

W każdym razie jest! Ale najpierw czekaliśmy na nią długo. O ciąży dowiedzieliśmy się w wakacje. Była to dla nas wielka i długo oczekiwana radość! Więc od razu odpowiem na wszelkie pytania... Tak, chcieliśmy trzeciego dziecka. Tak! Było planowane! Tak! bardzo się cieszyliśmy i cieszymy! Nie, nie jesteśmy patologią ;)

Początkowo według lekarza miał to być chłopiec. Tata ucieszył się bardzo. Ale ja coś czułam, że coś się nie zgadza... Przeczucia były inne. Ciąża inna niż z chłopcami, inne zachcianki (owoce!), inny wreszcie brzuch! Mniejszy i zgrabniejszy:) No i dziecko było mniejsze według usg od poprzednich wielkoludów... I nieśmiałe. Do 32. tygodnia ciąży, mimo że usg były liczne, nie dało się odkryć płci, bo dziecko leżało sobie poprzecznie. Ale w końcu lekarz dojrzał, że jednak panienka rośnie... Chłopcy i ja się bardzo ucieszyliśmy! Choć ja to przyjęłam ze spokojem, bo czułam, że to płeć piękna:)

Było wiele problemów w ciąży. Była nawet diagnoza poważnych komplikacji. Wiele łez było i strachu. Ale i wiele Różańców. Modlili się za nas też nasi przyjaciele! I stał się wielki cud i wszelkie problemy zniknęły.  Nie ma to jak powierzyć się Najlepszej z matek! I tak doczekaliśmy we względnym spokoju donoszenia ciąży.

Ale donosić i urodzić to dwie różne sprawy... Mijały dni w oczekiwaniu na wielki dzień... Dziadkowie zabrali Pawła i Karola do siebie, żeby nie było problemu, jak by trzeba w nocy jechać do szpitala. A panienka, jak siedziała w maminych pieleszach, tak siedziała. Matką tylko targały skurcze, które raz dawały nadzieję na szybkie rozwiązanie, a raz tylko załamywały, bo jak nagle się pojawiały, tak nagle znikały.

Nie pojechaliśmy na święta do dzieci. Pierwszy raz byliśmy sami przez tyle dni. Bez dzieci. W ciszy, w spokoju, w porządku, z czystymi podłogami. Może i było miło, ale było też smutno, za cicho, za czysto, za spokojnie... Tylko ciągle męczące skurcze i inne cudowne dolegliwości końcówki ciąży dawały mi się we znaki... W końcu wykończona zaczęłam się modlić, by wody odeszły, bo wtedy odwrotu już nie ma i żadne uspokojenie skurczów nikomu niegroźne ;) W Wielką Sobotę pojechaliśmy na nocną Rezurekcję. Niedzielne śniadanie zjedliśmy we dwójkę. Było tak inaczej.

W Poniedziałek Wielkanocny przypadał termin porodu. Nic się szczególnego nie działo. Poszliśmy na spacer. Wtedy odkryłam, że jednoczesne jedzenie lodów i chodzenie jest na końcówce ciąży niczym maraton! Tchu mi brakowało!

I dobry Bóg się w końcu nad matką zlitował. W nocy obudziłam się, by się przekręcić na drugi bok. Kto nie był nigdy w stanie błogosławionym, ten nie wie, że od pewnego momentu nie da się przekręcić z boku na bok bez pełnej przytomności umysłu. A więc obudziłam się obolała jak zawsze. Ułożyłam cielsko na wznak i...  i coś się stało... I poczułam, jak powoli opuszczają mnie wody płodowe... Obudziłam męża. Przerażony na mnie spojrzał. Nie wiem w sumie dlaczego, chyba spodziewał się, że kiedyś zacznę rodzić? Wstałam i chlusnęło. Filmowo! Jak przy Karolu! Była 1.30 w nocy. Spać poszłam godzinę wcześniej... To się wyspałam przed porodem... O dziwo, skurcze zaczęły się co 4 minuty. Jednak były bardzo słabe. Jako że już dwójkę urodziłam, wiedziałam, że są za słabe, by urodzić. No ale pojechaliśmy do szpitala. Wybraliśmy Dom Narodzin w św. Zofii. Zależało mi na prawdziwie naturalnym porodzie. Bez oxytocyny, bez ciągłego ktg, bez zbędnego personelu. Na izbie o 3.30 w nocy był spokój. Położna ucieszyła się, że wybieramy dom narodzin, bo na zwykłej porodówce nie było miejsca. Wszystkie babki w święta nie chciały rodzić...

Położna wzięła mnie na badanie. I załamka pierwsza. Mała jest wysoko, wszystko pozamykane, szyjka długa i twarda. Czad! Tydzień skurczów, a moja szyjka w ogóle ma gdzieś rodzenie! Potem ktg. Zanim trafiłam na ktg kolejne fale wód zalały mi spodnie. Łaziłam w mokrych gaciach. Jak dobrze, że w szpitalach jest zawsze jakoś blisko 30 stopni Celsjusza... przynajmniej nie zmarzłam! Niestety zapis ktg nie był dobry. I nie chodziło o to, że w stresie moje skurcze ustały, ale mała sobie w najlepsze spała... W końcu środek nocy był. Zapis płaski. A z takim zapisem, to do domu narodzin mnie nie wezmą, bo dziecko musi być aktywne. No to zaczęłam pić zimną wodę. Położna kręciła mi brzuchem na wszystkie strony, żeby malutką obudzić. I nic. Zapis płaski. Zaczęłam mówić różaniec. Bo kurcze, tak daleko zaszliśmy, tyle przeciwności pokonaliśmy i tak na końcu miałoby się nie udać? Nieeee. Skończyłam jedną część, cały czas kłując mała tu i tam, i wreszcie się obudziła. Położna chciała jeszcze mnie trzymać pod ktg, ale przyszła lekarka, zobaczyła, że zapis się poprawił i kazała przyjąć. Ufffffff No Bogu dzięki! I Maryi! Tylko na odchodne położna rzuciła, że jak się akcja nie rozkręci do 13.30, to się będziemy martwić... No ładnie, będę rodzić dwa dni... pomyślałam...

Po formalnościach i przepytaniu mnie o dosłownie wszystko, nawet o choroby zakaźne z dzieciństwa, jakby fakt przebycia świnki wpływał na mój ówczesny brak akcji skurczowej, zostaliśmy przyjęci do domu narodzin. Wybrałam pokój Rzym, wolny był jeszcze Paryż, ale jakoś nie chciałam rodzić w kraju muzułmańskim ;) Czas upływał szybko. Skurcze co 3-4 minuty, ale krótkie. Wszystko do wytrzymania. Przyszła nowa położna, która na dzień dobry dobiła mnie stwierdzeniem, że miło jej będzie, jak urodzę jeszcze na jej dyżurze... Noż kurcze, doba porodu przede mną? A więc łaziłam, kołysałam biodrami, gdy już nie miałam siły stać, bujałam się na piłce. Skurcze powoli się nasilały. W końcu przyszła znowu położna zbadać tętno małej i kazała mi odpocząć. Położyłam się i ku mojemu zdziwieniu skurcze zamiast słabnąć, zaczęły się nasilać. Robert sobie szczęśliwy siedział na fotelu obok.... Oaza spokoju... Potem położna kazała mi wypić sok i poleżeć na prawym boku, żeby mała zmieniła pozycję. Wytrzymałam tak sześć skurczów. Zaczęło boleć na serio. Choć na szczęście same skurcze nadal nie było długie i miałam spore przerwy, w czasie których mogłam odpocząć. W końcu położna pozwoliła mi wejść do wanny. Myślałam, że dwie godziny się pomoczę. Gorąca woda przynosiła cudowną ulgę... I nawet stwierdziłam, że ból nie jest jeszcze aż tak silny! Że jest znośny! Ale po 15 minutach przyszła położna. Widząc moją minę, postanowiła mnie zbadać. I kazała z wanny wychodzić! Sobie myślę, jak to? już? tu mi dobrze! A ona, że rodzimy!

I tak po 4 skurczach, nie powiem, że było łatwo, prosto w moje ręce trafiła Ona. Była 11.40. Położna podała mi ją tylko, jak się urodziła! Przytuliłam jej malutkie ciepłe ciałko i tak już została ze mną. Nikt jej nie badał, nie oglądał. Położna zajęła się mną, a malutka na mnie kwiliła jak ptaszek, szukając piersi... To niewiarygodne, że człowiek zapomina, jak małe dziecko się rodzi hihihi W końcu zostałyśmy położone w łóżku i mała przyssała się na półtorej godziny. Leżałyśmy sobie tak razem i odpoczywałyśmy. Dopiero potem mała z tatą poszła na pierwsze badanie, a ja mogłam się wykąpać i ubrać w koszulę. I dostałam obiad! Ale byłam głodna! A mała poszła spać na parę godzin. Nie mogłam oderwać od niej oczu! Nasz cud już był z nami.

Potem przyszła neonatolog. Zbadała małą. Wszystko było w porządku. Więc niewiele się zastanawiając, poprosiliśmy o wypis... Spotkało się to z wielkim zdziwieniem, ale co tam! W domu odpoczniemy! A w szpitalu tylko bakterie i obce zarazki! W domu najbezpieczniej! I tak o 19. opuściliśmy szpital i ruszyliśmy do domu. Jakby nie wydarzyło się nic wielkiego. Bo w sumie wydarzyło się coś najbardziej naturalnego na świecie... I gdzie, jak nie w domu, to celebrować? Na Zachodzie mają rację, że jak jest wszystko dobrze, ne trzymają matki z dzieckiem w szpitalu...

A więc Panna Marianna jest z nami:)






3 komentarze:

  1. Wspaniała relacja! Relacja rewelacja;) buziaki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szybko poszło :) Ja trafiłam z Martyną do szpitala po północy w czwartek, a urodziła się dopiero o 10:20 w sobotę :) Przez cały ten czas nie spałam, a noc z piątku na sobotę całą przechodziłam na korytarzu, bo położna stwierdziła, że już muszę urodzić ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bo to zasluga trzeciego porodu... Pierwszy byl rownie dlugi jak Twoj... zaczal sie w sobote o 21, a skonczyl w poniedzialek o 9.10... i tez w ogole nie spalam, wiec wiem mniej wiecej,co przezylas ;)

    OdpowiedzUsuń